wtorek, 7 lipca 2015

To w końcu czyje te wielbłądy?



Moda to z jednej strony potrzeba naśladowania innych, ale i – paradoksalnie – sposób wyrażania siebie, swojej odrębności i osobistego stylu. W wąskim rozumieniu odnosi się do ubioru: krojów, materiałów, kolorów. To dziedzina sztuki (raczej użytkowej), pozbawiona ideologii, wsparta na estetyce, a więc teoretycznie… niegroźna. Coś, co z pozoru wydaje się całkiem niewinne i nieszkodliwe (ot, kolejna fanaberia) w PRL nabrało jednak niemałego znaczenia. Dla państwa jako narzędzie propagandowe. Dla Polaków jako odskocznia, pozwalająca wyróżnić się z szarego tłumu. 


To nie są moje wielblądy Aleksandry Boćkowskiej to barwna opowieść o krawcach i krawcowych, walczących z systemem redaktorkach modowych, ilustratorach, projektantach mody i modelkach i – wreszcie – ludziach, którzy, mimo wielu trudności, musieli się przecież jakoś ubrać. Rozmówcy przywołują wspomnienia, pamięcią wracają do zawartości własnych szaf, opisują kształt guzików, krój kołnierza, długość spódnicy. Każdy szczegół. A to dlatego, że większość z tych rzeczy miała swoją historię. Przemierzonych dziesiątki kilometrów, stanie w kilkugodzinnych kolejkach, walka o zachodnie żurnale (zdobywane po znajomości), niekończące się wizyty u krawcowych i niecierpliwe oczekiwanie na rezultaty ich pracy.

Książka ta to zbiór dziesiątek minireportaży, tworzących wielowymiarowy, spójny obraz powojennej rzeczywistości. Dziennikarka niezwykle drobiazgowo opisuje składowe peerelowskiej mody. Przywołuje historie zakładów odzieżowych i fabryk obuwia, cytuje ministerialne sprawozdania i fragmenty artykułów, drukowanych w oficjalnej prasie. Ale to, na szczęście, tylko jedna strona medalu. Bo obok Centralnego Laboratorium Przemysłu Odzieżowego czy Instytutu Wzornictwa Przemysłowego, które miały zaspokoić potrzebę „przyodziewku obywateli”, działały również prawdziwe perełki, będące próbą odskoczni od nijakich krojów. A artykuły o paryskiej modzie w „Przekroju” czy w „Ty i Ja” stały się nie tylko źródłem wiedzy o zachodnim wzornictwie, ale i znaczącym narzędziem walki z systemem.  


Opowieści, snute przez rozmówców autorki, mają nierzadko posmak kabaretowy. Jak na przykład ta o „psychologicznej analizie zawodu podprasowacza”, podjęta przez Ministerstwo Przemysłu Lekkiego, lub rozmowy na warszawskich „ciuchach”. A w książce jest ich dużo. I wszystkie idealnie oddają klimat tamtych czasów, pełnych absurdów i walki o siebie.    

Coco Chanel mawiała, że „moda, w której nie można wyjść na ulicę, nie jest modą” i właśnie moda PRL była taka „uliczna”. Tam głównie powstawała. Boćkowska, niegdyś dziennikarka w „Gazecie Wyborczej”, a obecnie redaktorka pism modowych, opisuje peerelowską modę na „zrób to sam”. Przywołuje historie rozkloszowanych spódnic z siatek na muchy, przerabianych ubraniach sprzed wojny, cudem zdobytych dżinsów czy wymarzonych butach z importu.

A co z tym wszystkim mają wspólnego tytułowe wielbłądy? Całkiem sporo, bo wywiązała się na ich temat niezła kłótnia. Kto je zaprojektował? Kto i kiedy je nosił? Wspomnienia się zacierają, obrazy z przeszłości rozmazują i na siebie nachodzą. Wiele opowieści jest niedokończonych, inne należy konfrontować z oficjalnymi raportami i zestawieniami. Mimo to, Boćkowska stworzyła fascynującą narrację, oprowadzającą po kolejnych dekadach minionej epoki. I daleko jej do sentymentalnej podróży w przeszłość.     


Osobiste odczucia? Po lekturze tej książki jedno się we mnie zmieniło na pewno – pójście do sieciówki i kupienie modnego ciucha nigdy nie będzie dawało mi już tej samej przyjemności, co wcześniej. Nagle wszystko to stało się takie banalne…   

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz