Moda to z
jednej strony potrzeba naśladowania innych, ale i – paradoksalnie – sposób wyrażania
siebie, swojej odrębności i osobistego stylu. W wąskim rozumieniu odnosi się do
ubioru: krojów, materiałów, kolorów. To dziedzina sztuki (raczej użytkowej), pozbawiona
ideologii, wsparta na estetyce, a więc teoretycznie… niegroźna. Coś, co z
pozoru wydaje się całkiem niewinne i nieszkodliwe (ot, kolejna fanaberia) w PRL
nabrało jednak niemałego znaczenia. Dla państwa jako narzędzie propagandowe.
Dla Polaków jako odskocznia, pozwalająca wyróżnić się z szarego tłumu.
To nie są moje wielblądy Aleksandry Boćkowskiej to barwna
opowieść o krawcach i krawcowych, walczących z systemem redaktorkach modowych,
ilustratorach, projektantach mody i modelkach i – wreszcie – ludziach, którzy,
mimo wielu trudności, musieli się przecież jakoś ubrać. Rozmówcy przywołują
wspomnienia, pamięcią wracają do zawartości własnych szaf, opisują kształt
guzików, krój kołnierza, długość spódnicy. Każdy szczegół. A to dlatego, że
większość z tych rzeczy miała swoją historię. Przemierzonych dziesiątki
kilometrów, stanie w kilkugodzinnych kolejkach, walka o zachodnie żurnale
(zdobywane po znajomości), niekończące się wizyty u krawcowych i niecierpliwe oczekiwanie
na rezultaty ich pracy.
Książka ta to
zbiór dziesiątek minireportaży, tworzących wielowymiarowy, spójny obraz
powojennej rzeczywistości. Dziennikarka niezwykle drobiazgowo opisuje składowe
peerelowskiej mody. Przywołuje historie zakładów odzieżowych i fabryk obuwia,
cytuje ministerialne sprawozdania i fragmenty artykułów, drukowanych w
oficjalnej prasie. Ale to, na szczęście, tylko jedna strona medalu. Bo obok Centralnego
Laboratorium Przemysłu Odzieżowego czy Instytutu Wzornictwa Przemysłowego,
które miały zaspokoić potrzebę „przyodziewku obywateli”, działały również
prawdziwe perełki, będące próbą odskoczni od nijakich krojów. A artykuły o paryskiej
modzie w „Przekroju” czy w „Ty i Ja” stały się nie tylko źródłem wiedzy o
zachodnim wzornictwie, ale i znaczącym narzędziem walki z systemem.
Opowieści,
snute przez rozmówców autorki, mają nierzadko posmak kabaretowy. Jak na
przykład ta o „psychologicznej analizie zawodu podprasowacza”, podjęta przez Ministerstwo
Przemysłu Lekkiego, lub rozmowy na warszawskich „ciuchach”. A w książce jest
ich dużo. I wszystkie idealnie oddają klimat tamtych czasów, pełnych absurdów i
walki o siebie.
Coco Chanel mawiała,
że „moda, w której nie można wyjść na ulicę, nie jest modą” i właśnie moda PRL
była taka „uliczna”. Tam głównie powstawała. Boćkowska, niegdyś dziennikarka w „Gazecie
Wyborczej”, a obecnie redaktorka pism modowych, opisuje peerelowską modę na „zrób
to sam”. Przywołuje historie rozkloszowanych spódnic z siatek na muchy, przerabianych
ubraniach sprzed wojny, cudem zdobytych dżinsów czy wymarzonych butach z
importu.
A co z tym
wszystkim mają wspólnego tytułowe wielbłądy? Całkiem sporo, bo wywiązała się na
ich temat niezła kłótnia. Kto je zaprojektował? Kto i kiedy je nosił? Wspomnienia
się zacierają, obrazy z przeszłości rozmazują i na siebie nachodzą. Wiele
opowieści jest niedokończonych, inne należy konfrontować z oficjalnymi
raportami i zestawieniami. Mimo to, Boćkowska stworzyła fascynującą narrację, oprowadzającą
po kolejnych dekadach minionej epoki. I daleko jej do sentymentalnej podróży w
przeszłość.
Osobiste
odczucia? Po lekturze tej książki jedno się we mnie zmieniło na pewno – pójście
do sieciówki i kupienie modnego ciucha nigdy nie będzie dawało mi już tej samej
przyjemności, co wcześniej. Nagle wszystko to stało się takie banalne…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz